Intro: Namówiony zostałem na "Maga", marchewką miała być fraza "że jest pogańskie, że warto, że masa symboli i odniesień". Pomyślałem - a co mi tam, jak człowiek pali papierosa w kuchni, to przynajmniej będzie z tego dodatkowy pożytek - i tak przebrnąłem przez, bez mała, siedemset stron literatury angielskiej.
Konstrukcja: Młody nauczyciel, Nicholas Urfe, z charakteru połączenie lekkiego rozpustnika (z braku lepszego słowa) oraz niemal wiktoriańskiego Angola wypływa do Grecji a konkretnie - na wyspę Phraxos, na nauczycielski stołeczek. Tam pewnym zrządzeniem losu napotyka niejakiego Maurice'a Conchisa. Spotkanie to, a potem i kolejne wizyty w domu starszego pana stanowią przyczynek do źródła całej opowieści. Wraz z Urfe (narracja pierwszoosobowa) czytelnik zostaje wplątany w naprawdę gęstą sieć odniesień kulturowych, zabawy literaturą, sztuką, metafizycznych pasaży i - co pewnie niektórych ucieszy - ogromną warstwą symboliki. Nic więcej nie powinno się mówić, niech ten kto skusi się na Fowlesa, sam wpadnie w ten labirynt.
Wrażenia: No cóż, recenzje czy blurby tej książki podają urocze określenie "na wyspie jest świadkiem niecodziennych zdarzeń" - każdy chyba widzi, co chce zobaczyć. Osobiście mogę stwierdzić, że jeśli ktoś lubuje się w ceremonialiźmie, to niektóre fragmenty książki z pewnością go zachwycą. Do tego mamy naprawdę wielopoziomową intrygę, w której bezsilnie miota się główny bohater. Niech tylko nie zmyli kogoś tytuł tej książki - ma ona więcej wspólnego z Magiem z Tarota (czego już pewnie każdy się domyślił), niż jakimkolwiek innym magiem (czy Magiem). Warto zauważyć, że pióro jest dość lekkie, choć nie bez pewnej rozwlekłości i niepotrzebnych, jak to mądre głowy określają, retardacji. To były te fajne rzeczy - czas na niefajne. Książka, choć niebywale wzbogacająca, na pewnym poziomie może być odczytywana jako mdłe romansidło. I niestety to jest ta pierwsza warstwa fabularna, przez którą (przynajmniej mnie) ciężko było się przedrzeć (coś na kształt uporczywej muchy/komara nad głową
). Zrozumiałe, w toku opowieści, jest to, że romans jest przyczynkiem do pokazania ewolucji głównego bohatera, oraz kilku Niezmiernie Ważnych Rzeczy, ale - na litość. Seksistowsko ujmę, że gdyby pisała to kobieta, to jeszcze bym zrozumiał. Ale żeby facet? Na szczęście gdyby odrzucić na boczny tor ten najprymitywniejszy odczyt, można się zagłębiać w te wszystkie zabawy z czytelnikiem, w gubienie tropów, motanie wszystkiego, wreszcie - całkiem niezłą końcówkę (i bynajmniej nie mam tu na myśli ostatniej strony). Reszta to już raczej kwestia gustu.
Aha - książka w Wikipedii (zajrzałem z ciekawości) istnieje w kategorii "postmodernizm". Jeśli ktoś patrzy po tym haśle-kluczu, to polecam bardziej Johna Bartha "Bakunowy Faktor".
Przepraszam jednocześnie, że się tak rozgadałem, ale w nocy zawsze ze mnie gaduła wyłazi. </wstyd>