Ostatni spór dotyczył po prostu pojęć w naukowym znaczeniu biologicznym, bez mieszania do tego filozofii, etyki czy w ogóle myślenia humanistycznego, bo "szerokie myślenie jest domeną humanistów, którzy mylą pojęcia". Definicja populacji, jaką podajesz, pochodzi z nauk społecznych, a więc humanistycznych, a nie biologicznych, chociaż nie sądzę, żeby Sheila właśnie Tobie zarzuciła mylne stosowanie pojęć czy podejście nienaukowe - jednych szanuje się bardziej i łatwiej zgodzić się z ich zdaniem, innych mniej - i to jest w sumie bardzo ludzkie.
Przy naukowym, biologicznym podejściu słowo populacja oznacza "zespół organizmów jednego gatunku żyjących równocześnie w określonym środowisku i wzajemnie na siebie wpływających, zdolnych do wydawania płodnego potomstwa. Nie jest to jednak suma osobników jednego gatunku, a zupełnie nowa całość" ( (
http://pl.wikipedia.org/wiki/Populacja_(biologia) ).
Nawołujesz do powrotu do tematu i porzucenia słownikowych dywagacji. I słusznie, takie Twoje admińskie prawo. I wracając do tematu - powiem tyle - analogia do raka staje się o wiele wyraźniejsza po zapoznaniu się z przytoczoną przez Amvaradel definicją. W obecnych warunkach przyrost liczby ludzi nie podlega żadnym ograniczeniom, poza ograniczeniem przez zasoby środowiska, co, biorąc pod uwagę fakt, że środowiskiem naszego życia jest cała planeta jest ograniczeniem w pewnym sensie długoterminowym, choć termin ten stale się wyraźnie skraca. Są miejsca, gdzie te zasoby są mocno wyczerpane - tam, gdzie panuje głód doprowadzający do śmierci - jak w niektórych krajach afrykańskich na przykład. Natomiast na terenach objętych cywilizacją, rozumianą jako wysoki rozwój przemysłowy i gospodarczy, problem przez przeciętnego człowieka nie jest dostrzegany. Brakuje nam mechanizmu kontroli, zapewniającego ograniczenie liczebności gatunku, skoro ze środowiska czerpiemy ile nam się żywnie podoba, co roku zaciągając większy dług ekologiczny (
http://www.polityka.pl/raport-wwf-nasz- ... 272223,16/ ), nie zastanawiając się nad tym, póki głód nie zajrzy nam w oczy. Problem w tym, że kiedy zajrzy, może być za późno. Rolę naturalnego wroga wobec naszego gatunku zdają się pełnić rozmaite mikroorganizmy, jak HIV czy
Mycobacterium tuberculosis, bo gruźlica znowu bardzo silnie atakuje, ale to też wątpliwy ogranicznik, bo uczymy się coraz lepiej z nimi radzić. Jednak, jeśli nie mamy zjeść wszystkich zasobów i zniszczyć własnego domu (czy też przyjmując teorię Gai, bardzo bliską spojrzeniu wielu neopogan, zwłaszcza druidów - organizmu, którego jesteśmy częścią) - powinniśmy się nad tą sprawą w jakiś sposób zastanowić. Przede wszystkim ograniczając konsumpcję zasobów i w mniejszym stopniu przekraczając tę konsumowaną ilość, jaka jest nam niezbędna do życia, a już niekoniecznie do pełnej wygody. Świadomość, że jest nas za dużo, że jesteśmy np. jak 17-osobowa rodzina upakowana w trzypokojowym mieszkaniu o powierzchni 40 m2 może być w tym pomocna. Lepiej chyba samodzielnie nałożyć sobie pewne ograniczenia konsumpcyjne, choćby używając samochodu tylko w dłuższych podróżach, a na co dzień przemieszczając się komunikacją miejską czy rowerem, niż czekać aż w końcu rządy się ockną i wprowadzą takie ograniczenia odgórnie - a zapewne zrobią to - jeśli w ogóle, to kiedy już będzie za późno. Może to też dotyczyć liczby potomstwa - chyba bardzo protestowalibyśmy, gdyby jak w niektórych regionach Chin czy w Tybecie następowało przymusowe przecięcie jajowodów u każdej kobiety, która urodziła jedno dziecko...
Dla mnie - prywatnie i jako druidki - dobrem nadrzędnym nie jest własny gatunek. Dobrem pierwotnym i podstawowym jest stado - rodzina, grupa przyjaciół, ci z którymi łączą mnie różnego rodzaju więzi. Nadrzędnym - właśnie dom, w którym żyjemy, czy też - bo prywatnie jestem bliska zgodzeniu się z teorią Gai - organizm, którego część my jako gatunek stanowimy. Tak czy siak - planeta. Której zasoby gdyby ten gatunek wyginął szybko by się odnowiły i znów stanęłaby piękna i kwitnąca, tyle że wówczas nawet nie byłoby komu tego podziwiać. Nie w tym rzecz.
Myślę, że za część nieporozumienia odpowiada moje sarkastyczne poczucie humoru - większość rzeczy, które mówię podszytych jest złośliwą autoironią i nie mogę oczekiwać od ludzi nieznających mnie, by o tym wiedzieli i w odpowiedni sposób mrużyli oko przy czytaniu moich postów. Ten sposób wypowiedzi może budzić emocje, a jeśli ktoś emocjonalnie reaguje na moje wypowiedzi, ja się nakręcam i reaguję równie emocjonalnie, co dla dyskusji nie jest dobre. Nie traktuję ani życia, ani żadnych poglądów, łącznie z własnymi poglądami religijnymi śmiertelnie poważnie i jestem skłonna wyszydzać wszystko, z samą sobą na czele - tak gwoli wyjaśnienia.
Ale wracając już zupełnie do pierwotnego tematu wątku - RNRzDWL w skrócie - oczywiście nie jest rozwiązaniem optymalnym. Ludzkość nie musi wyginąć, żeby nie zjeść ziemi. Musi tylko narzucić sobie pewne ograniczenia, pośród których ograniczenie liczebności nie jest pozbawione sensu. Tak naprawdę, nie sądzę, żeby komukolwiek z tego ruchu chodziło o rzeczywiste wymazanie gatunku z powierzchni ziemi - jest to wyolbrzymiona, a więc bliska mojemu poczuciu humoru, próba zwrócenia uwagi na problem, który niewątpliwie istnieje i jest dość poważny.
Już sam fakt, że adresatami ruchu są jajogłowi europejczycy pod znakiem zapytania stawia jego efektywność w ograniczeniu ludzkiej populacji (i to w tym momencie w znaczeniu jak najbardziej biologicznym, bo zajęliśmy większość lądowych nisz ekologicznych i grupy pozostające kompletnie poza kontaktem z innymi prawdopodobnie już nie istnieją). Bo problem liczebności narasta przede wszystkim w Azji - w Chinach mieszka chyba połowa ludności świata, o ile nie więcej, w Indiach też liczba ludności narasta gigantycznie. W Europie mnożą się głównie kolorowi imigranci.
Na swój sposób sarkastycznie przyznając rację założeniom ruchu miałam na celu zwrócenie uwagi na problem, jakim jest wciąż rosnąca liczebność gatunku, a nie nawoływać do skoku z okna. Bo ta liczebność jest problemem, połączona z konsumpcjonistycznym nastawieniem do życia społeczeństw cywilizowanych, staje się problemem do kwadratu. Jak słusznie zauważyła Amvaradel - obeszliśmy przecież naturalne hamulce kontrolujące naszą liczebność i (to słowo dodaję od siebie) pazerność. Nie ma gatunku konkurującego o zasoby z nami, to mu konkurujemy z wszystkimi niemal innymi, wypierając je z ich siedlisk. Jedynym gatunkiem konkurującym z człowiekiem o zasoby tak, by móc mu brakiem tych zasobów zagrozić, jest... człowiek. Wypieranie innych gatunków przez odbieranie im zasobów niezbędnych do przetrwania i rozmnażania to zjawisko jak najbardziej naturalne, ale skala, w jakiej zachodzi zaczyna być groźna również dla nas samych.
Malejące zasoby środowiska, o które konkurujemy są ostatnim ogranicznikiem, który może być najskuteczniejszy, ale też jest najbrutalniejszy. Inne gatunki konkurują z nami o miejsce do życia i przegrywają - zostawmy z boku dywagacje nad jakimkolwiek tego moralnym znaczeniem. Nie interesuje mnie generalnie dobro ludzkości jako takiej, interesuje mnie dobro grupy, stada do którego należę i dobro miejsca, w którym to stado żyje i będzie żyło jego potomstwo (czy też organizmu w ramach którego będzie żyć jako jego część - jak zwał, tak zwał). W interesie mojego stada jest, by konkurentów o zasoby, z których korzysta było mniej, a zatem skłonna byłabym atakować inne ludzkie stada, które mi te zasoby odbierają. Może nie jak u niektórych drapieżników ma to miejsce, zabijając młode sąsiedniej watahy (
) - ale jednak.
A przy okazji - dla człowieka w odróżnieniu od innych gatunków zasobem niemal podstawowym stał się nie tylko pokarm, czy woda, ale również dostęp do energii i paliw kopalnych, które nie są niewyczerpane, ale nie są też niezbędne do przeżycia. Potrzebujemy coraz więcej, a że jest nas też wciąż więcej, ta potrzeba rośnie w gigantycznej skali. Jeśli nic się nie zmieni - po prostu zacznie nam wszystkiego pomału brakować.
RNRzDWL moim zdaniem po prostu zwraca uwagę na pewne problemy, śmiertelnie (nomen omen) poważnie traktowany być nie może. Jeśli już spojrzeć na niego poważnie - to można go uznać za wołanie - nie do końca sensowne "zabijmy się, zanim zabiją nas"
Ale problem, na jaki zwraca uwagę - liczebności gatunku ponad wytrzymałość środowiska, w jakim żyje i możliwości jego odnawiania się - jak najbardziej istnieje i domaga się jakiegoś rozwiązania, skoro mechanizmy regulujące tę kwestię w przypadku każdego innego gatunku w odniesieniu do naszego zawodzą.